Hongkong - ogromne miasto skupione na tak niewielkiej przestrzeni, że 'parteru' szukać należy na dwóch poziomach...
Hongkong - po dwóch latach od podróży trudno poskładać myśli i ze strzępków poukładać więcej zdań. Gdzieś w przepastnych szufladach schował się notes, w którym pewnie kłębi się wiele wspomnień.
Pamiętam ten upał i wilgoć i niesamowite różnice temperatury po wejściu do jakiegokolwiek wnętrza. W restauracji trudno było wytrzymać bez swetra, sama chusta nie wystarczała. W sklepie - szybki bieg między półkami, żeby nie zamarznąć. A kilkadziesiąt sekund później - znowu ten sam upał.
To przewysokie miasto kryje wiele tajemnic, wiele ciekawych historii. Trudno poznać je raptem w dwa tygodnie. Ale można próbować. I warto wcześniej poczytać. Wtedy wiesz, kiedy znaczny obszar zajmą tysiące Filipinek, pracujących na co dzień w tamtejszych domach. Kiedy w której dzielnicy hucznie obchodzone będzie kolorowe święto albo międzynarodowe zawody na fantazyjnych łódkach. Gdzie znajdziesz park, który w odległości kilku metrów od bardzo ruchliwej i hałaśliwej ulicy daje ukojenie i zaskakuje swoją zielenią, spokojem, widokiem pasjonatów małych łódeczek puszczanych przy fontannie.
Starsi mieszkańcy Hongkongu radośnie zaczepiali, opowiadali, wypytywali - bardzo życzliwie odnosząc się do turystów. Młodsi, jak chyba wszędzie, z nosem wlepionym w ekran smartfona i w słuchawkach, byli po prostu w innym świecie. W starym drewnianym tramwaju, w autobusie, na promie, na małej łódce, na dłuuuuuugich ruchomych schodach, których pokonanie z aparatem może zająć nawet i godzinę... W pamięci zostało też miejsce, gdzie dla biedniejszych seniorów odbywają się spotkania, połączone z koncertem czy skromnym poczęstunkiem. I wieżowce z praniem wywieszonym na takiej wysokości, że strach spojrzeć w górę, a co dopiero w dół. I te bambusowe "rusztowania" do trzydziestego piętra, bez żadnego żelastwa. I wciśnięte gdzieś między nimi świątynie, zielone skwery, centra handlowe. Niesamowita koncentracja na małej przestrzeni...